Na początek czekała na nas niemiła niespodzianka. Jako że przyjechaliśmy po 21h00 cena naszego hotelu wzrosła o 10E, no niby nic, ale to 33% ceny podstawowej. Dodam tylko, że przyjechaliśmy przed 22h00. Serwis, przez który rezerwowaliśmy nocleg odpisał mi później, że taka informacja była na stronie, ja zaś, że przy wybraniu godziny przyjazdu - nie pojawiła się. Małym druczkiem pewnie była zapisana na dole gdzieś... eh... Plus - zaparkowaliśmy sobie motory w bezpiecznym zamykanym na noc miejscu. Co prawda przyblokowaliśmy trochę jeden z samochodów i wcześnie rano trzeba je było przestawić, ale nie było źle. Mimo zaznaczenia w zamówieniu że chcemy dwa osobne łóżka - dostaliśmy jedno duże. Niestety - kiedy wróciliśmy na recepcję pani już nie było... Udało się je jednak rozsunąć. i jakoś się pościelą podzieliliśmy.
Coś zjeść by się przydało, a może i wypić... Miasto po 22h00 wymarłe... serio! Na uliczach pojedyńcze samochody, czasami ze 2-3 osoby się pojawią. Ciepły letni wieczór... a tu pusto! Oprócz Budapesztu - wieczorami wyglądają tak wszystkie miasta i miasteczka węgierskie, jakie miałem szansę odwiedzić. Za to już o 6h00 tętnią życiem :) Nie dajemy za wygraną... może w jakimś hotelu znajdziemy otwarty lokal... JEST! Na placu Kossutha na parterze hotelu Aranyhomok ("Złoty Hamak" o ile coś jeszcze z węgierskiego pamiętam) jest lokal! Nawet jeszcze coś można zjeść, no i leją piwo (i nie tylko). Zasiadamy po ciężkim dniu przy dwóch szklankach węgierskiego piwa. Nauczony już z poprzedniego roku - kiedy to w Tokaju nie mogłem się napić tokaju wieczorem - miałem tym razem forinty w gotówce. Mimo, iż napis na drzwiach głosił, że o 23h00 zamykają, pani o 22h58 nalała nam po jeszcze jednym piwie, sama zaś zabrała się za sprzątanie i składanie krzeseł.
Kiedy byliśmy w połowie pierwszego piwa, Stolik obok zasiadło kilku jegomości miejscowych. Po chwili rozmowy zorientowałem się, że zastanawiają się czy jesteśmy Polakami czy Chorwatami. Kiedy sami wychylili już 'co nieco' odważyli się podejść i spytać. Kiedy przyznaliśmy się do naszego pochodzenia - jeden z nich wyraźnie się ucieszył. Nie tylko dlatego że miał rację, bo on obstawiał że jesteśmy Polakami, ale dlatego, że... ma w domu wszystkie czarne płyty legendarnej grupy Józefa Skrzeka SBB. Przedstawił się nam jako Miki kiedy już koledzy poszli - przysiadł się do nas. Miło było zobaczyć jak Węgier śpiewa po polsku utwory SBB :) A jak ładnie wymawiał nazwisko założyciela grupy! Pani tylko poprosiła, żeby szklanki postawić na parapecie jak skończymy i zamknęła lokal. A my siedzieliśmy jeszcze tak słuchając SBB (dzieki Wi-Fi z hotelu) i pogrążając się w nieco nostalgicznej 'bratankowej' atmosferze.