Trasa jest niezła, Albańczycy zadbali by stolice i jedyne lotnisko międzynarodowe połączyć z perła swego wybrzeża. Nie jest to cały czas autostrada, ale czasami sie zwęża do normalnej drogi z dwoma pasami ruchu, by potem przejście w drogę ekspresową z rondami co kilka kilometrów (a rondo dla albańskich kierowców to łamigłówka, poza tym na każdym z nich stoi policja i zatrzymuje miejscowych kierowców), czy skrętami w lewo (!) oznaczonymi jako niebezpieczne skrzyżowania. Gorsze są oznakowania, przez nie właśnie nie wjeżdżam za Fier na nowa śliczną autostradę, ale jadę połataną i wąską drogą lokalną...
W końcu pojawiają sie oznakowania na zielono (kolory i sposób oznakowania przejęto z Włoch), na Vlore. Pięknie! W połowie długości odcinka wjeżdżam na autostradę, przed która spotykam Fiata Marea pełniącego rolę ciągnika dla przyczepy pełnej siana :) ot taki obrazek rodzajowy...
Wlora, czy Vlorë jak zwał tak zwał, znajduje sie na końcu nowo wybudowanej autostrady. Wjeżdżam do miasta i kieruje sie na centrum i plaże. Jadę i jadę, no może i trochę piasku nad morzem widzę, port, kilka wysokich budynków i czarnego albańskiego orła na sporej fladze na środku skrzyżowania, ale czy to jest centrum?! Może nie do tej Wlory trafiłem, o której mi opowiadali i miejscowi i Polacy... Lekki chaos budowlany, plaża jakoś niespecjalna... A myślcie sobie, ze marudzę ale inaczej sobie wyobrażałem tę perłę albańskiej riwiery. Nie jestem malkontentem, ale jak już sie tak coś zachwala, to trzeba o to zadbać, jeżeli ma być wizytówką turystyki kraju.
Planowałem w sumie zjeść tu obiad, ale jadę dalej - zjem coś po drodze...