Miejsce naszego noclegu wygląda tak, że w piwnicach i na wyższych piętrach urządzone są pokoje, a pierwsze piętro zajmuje rodzina mieszkająca w willi. Cały budynek, łącznie ze schodami wyłożony jest dywanami, a obuwie zostawia się na dole - jest na to specjalne pomieszczenie pod schodami, w którym też czekają na gości kapcie w bardzo różnych rozmiarach... ot taki koloryt lokalny.
Tego dnia możemy się ubrać lekko i obuwie zmienić na lżejsze, gdyż po dwóch poprzednich upalnych dniach spędzonych 'w siodle' - decydujemy się na dzień pieszy, tym bardziej że wcale nie ma co liczyć na ochłodzenie. Jeden z naszych nowych znajomych z lokalu Velaria to przewodnik po Kosowie (po kursie i egzaminie państwowym). Co prawda teraz ma inną pracę, ale posłużył nam za źródło informacji co warto w mieście i poza nim zobaczyć.
Po dość późnej pobudce i śniadaniu (do dyspozycji gości jest nieźle wyposażona kuchnia z lodówką) udaliśmy się do centrum. Przeszliśmy przez wzgórze z wieloma budującymi się domami, przez park miejski wyglądający bardziej jak kawałek lasu w środku miasta i dotarliśmy do Bulwaru Matki Teresy. Tak... to ciekawe, ale główny deptak zamieszkanego w większości przez muzułmanów Kosowa tak się właśnie nazywa... Na tym bulwarze spotkamy nielicznych turystów, licznych mieszkańców - i tych spieszących się do/z pracy i tych spacerujących czy zasiadających w kawiarniach i restauracjach, zdarzają się i żebrzący, ale jest ich niewielu. Odwiedzamy katedrę katolicką pod wezwaniem... bł. Matki Teresy i zasiadamy na obiad w jednej z restauracji. Za 5E/os można pojeść, a za 2E wypić 0,5l chłodnego (bardzo wskazane w taką pogodę!).
Później odwiedzamy Pałac Kultury i Młodzieży przy placu Madlejn Olbrajt (jakoś tak znajomo brzmi imię i nazwisko, tylko pisownia nie ta...) oraz nieco zbyt mocno pobazgrany pomnik 'NEWBORN'. Przez budynek Parlamentu i stojący opodal pomnik Skanderbega (nie zapominajmy - tutaj jest Mała Albania i bez Skanderbega ani rusz!) docieramy do części miasat pełniącej rolę targu... No i na chwilę przenosimy się do Tunezji/Maroka/Algierii... Nieporządek, hałas, przekrzykiwanie się handlarzy... no i fakt, że wszystko tu można kupić na placu, ulicach czy w niewielkich sklepach sprawia, ze czujemy się jak na medinie któregoś z miast Maghrebu.
Niestety nie udaje nam się zobaczyć historycznego muzeum miejskiego, ani meczetu Jashara-paszy - pierwszy budynek akurat poddany został gruntownej przebudowie, drugi zaś przechodził remont. Za to możemy podziwiać w środku Wielki Meczet wybudowany przez Ottomanów w XV w. Nie nastawiajcie się, że jest on wielki... ale jest najstarszy i najważniejszy dla miejscowych muzułmanów.
W drodze powrotnej odwiedzamy wyglądający na opuszczony Magic Park, czyli miejscowe wesołe miasteczko... wygląda trochę smutno, ale cóż, ten kraj jeszcze niedawno był cały w ruinie...
Wieczór spędzamy w barze z naszymi nowymi znajomymi - podpytujemy o dzień kolejny. Po przestudiowaniu prognoz pogody i skonsultowaniu ich z miejscowymi (jakby nie patrzeć to w większości górale), decydujemy się na pozostanie jeszcze jedną noc w Prisztinie i wykorzystanie tego czasu na zwiedzanie okolicy. Późno już było kiedy przypomniałem sobie, że mam awarię buta... na szczęście nasi Kosowarzy nie zawiedli. To znaczy zawiedli a raczej zaprowadzili do szewca - musiałem więc motor ruszyć, bo daleko było... Szewc obejrzał, pokręcił, postukał i powiedział, że zrobi, porządnie, z przeszyciem za 6E na następny dzień ok 19h00 do odbioru. Po wizycie u szewca odwiedzamy kawiarnię na przeciwko - na kawkę i ciacho. W wyrobach cukierniczo-ciastowych (bo nie wszystko jest na słodko) widać kilkusetletnią obecność Turków...