Na początek, tuż po wjeździe do miasta staram się zatankować. Po drodze od granicy zdziwiła mnie nieco cena paliwa - zarówno wysokością, jak i tym ze podana była w EURO. (1.30E za litr PB95)
Na pierwszej stacji ze znaczkiem kart płatniczych dowiaduję się, że tylko w EURO ode mnie przyjmą płatność... Jadę dalej, kolejna stacja, połączona z restauracją i hotelem. Tu można płacić kartami, ale obsługa płatności jest nieco skomplikowana, bo pani na recepcji ma trzy terminale, do rożnych kart. Kiedy dochodzimy już do wpisania PIN, terminal gaśnie... Kończy mu się bateria, bo do prądu akurat inny był podłączony... Ja nie marnuję czasu i wykorzystuję go na zdobycie podstawowych informacji o kraju i mieście od ładnie mówiącej po angielsku recepcjonistki. Jedna z najważniejszych informacji, to ta że najlepiej płacić miejscową walutą, tylko trzeba ją zdobyć...
W końcu udaje się dokonać płatności i ruszam do centrum... Centrum zlokalizowane jest wokoło deptaka Kollë Idromeno, pełnego barów, kafejek, restauracji i sklepów jubilerskich. Niestety kart nie przyjmują a EURO też nie chcą... Ja zaś powoli padam z głodu. W końcu na ulicy G'juhadol (dochodzącej praktycznie do katedry katolickiej) znajduję Western Union i udaje mi się tam wymienić pieniądze po kursie EURO:lek 1:139. Na tej samej jeszcze ulicy, już przy jej wylocie na katedrę przystaję w lokalnym barze, bo ceny zachęcają... Zamawiam jedyną potrawę jakiej nie znam - Suflaque. Za 180 leków (ok.1,30€ Czyli tyle co litr paliwa albo paczka Chesterfildów) dostaję okrągły placek a na nim mięso, warzywa frytki i sos... Dużo i tanio, w kurortach tak tanio już nie będzie :) posiłek umila mi pogawędka po włosku z siedzącym w barze mieszkańcem dzielnicy. Zagaduje, pyta skąd, dokąd, dlaczego sam :) Mówi mi, że do Durres jest bardzo dobra droga, używa nawet słowa "autostrada". Nie bardzo mi się chce wierzyć, ze dobrze zrozumiałem... Miło się gawędzi, ale wieczór blisko i trzeba jechać dalej - nad morze :)